Młodzieńcze marzenia kontra dojrzała rzeczywistość
Dawno temu, jeszcze będąc nastolatką jeździłam do cioci do Wiednia. Zawsze wtedy wyobrażałam sobie, że będąc dorosłą osobą zamieszkam w stolicy Austrii. W swoich marzeniach wraz z przeprowadzką, moje życie miało się zmienić o 180 stopni. Ja się miałam diametralnie zmienić. Miałam być niczym tabula rasa, którą na nowo zapiszę, a to, że będę zaczynać od nowa miało mi dać przewagę. Miało być moim atutem. Z szarej myszki, za którą zawsze się uważałam, miałam stać się duszą towarzystwa. Zamiast dwóch bliskich koleżanek miały mnie otaczać dziesiątki, jeśli nie setki znajomych. Każdy wieczór miałam spędzać na bankietach, wystawach, przyjęciach czy imprezach. Miałam mieszkać w pięknym miejscu i jeździć dobrym samochodem. Największe światowe firmy miały bić się o to bym dla nich pracowała, a stan mojego konta w banku miał być stale zasilany potężnymi sumami. Zakupy w najdroższych i najmodniejszych butikach świata miały być dla mnie na wyciągnięcie ręki, a marki takie jak Calvin Klein czy Hugo Boss miały być dla mnie tym czym H&M i Reserved jest dla 90% polskiego społeczeństwa. W dodatku samo przekroczenie granicy Czesko-Austriackiej miało odjąć mi z 15 kilogramów.
Od tamtej chwili minęła dekada z haczykiem, a moje życie nijak nie przypomina tego z owych marzeń. Co prawda mieszkam daleko od rodzinnego Krakowa, ale cesarski Wiedeń zastąpiła pod tilburska wieś. Moje konto zasilają stałe dopływy gotówki, na które muszę ciężko pracować w pracy, która daleka jest od najskromniejszych i najbardziej realistycznych marzeń. Nie jeżdżę żadną wypasioną bryką, a skuterem (ewentualnie rowerem). Nie mam apartamentu na głównej ulicy w stolicy, choć wynajmuję dom (przy głównej ulicy we wsi). Znajomych mam jak na lekarstwo - ci, którzy zostali w Polsce systematycznie się wykruszają, a na ludzi poznanych w Holandii trzeba mocno uważać, bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Nie biegam po imprezach, bankietach czy wernisażach. Ba! Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w kinie. Dobry film mogę, co najwyżej obejrzeć na ekranie laptopa, zaś moją główną rozrywką jest czytanie książek (co akurat mi nie przeszkadza). Nadal po nocach marzę o tym by wejść w posiadanie choć jednej, małej torebki od Ted'a Baker'a, a Calvin Klein nie jest moją drugą skórą (tu nawiązanie do jego hasła reklamowego sprzed lat). Oczywiście kilogramy również same nie odeszły (nawet ich przybyło), a ja nie stałam się duszą towarzystwa, kipiącą pewnością siebie i rozsiewającą urok osobisty gdziekolwiek się pojawię.
Lata temu ciocia powiedziała mi, że samo miejsce zamieszkania nic nie zmieni. Nie będzie niczym magiczne pstryknięcie w palce, które spowoduje, że obudzę się w innej rzeczywistości. Wszystko zależy ode mnie. I tak jest. Choć poznanie mojego męża znacznie bardziej mnie zmieniło niż przeprowadzka do Holandii, to jednak emigracja też mi coś dała. I choć nie jestem taka jak w marzeniach i nie wiodę "światowego" życia to w ogólnym rozrachunku jestem szczęśliwa i dobrze mi tu gdzie jestem.
Od tamtej chwili minęła dekada z haczykiem, a moje życie nijak nie przypomina tego z owych marzeń. Co prawda mieszkam daleko od rodzinnego Krakowa, ale cesarski Wiedeń zastąpiła pod tilburska wieś. Moje konto zasilają stałe dopływy gotówki, na które muszę ciężko pracować w pracy, która daleka jest od najskromniejszych i najbardziej realistycznych marzeń. Nie jeżdżę żadną wypasioną bryką, a skuterem (ewentualnie rowerem). Nie mam apartamentu na głównej ulicy w stolicy, choć wynajmuję dom (przy głównej ulicy we wsi). Znajomych mam jak na lekarstwo - ci, którzy zostali w Polsce systematycznie się wykruszają, a na ludzi poznanych w Holandii trzeba mocno uważać, bo nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. Nie biegam po imprezach, bankietach czy wernisażach. Ba! Nawet nie pamiętam kiedy ostatnio byłam w kinie. Dobry film mogę, co najwyżej obejrzeć na ekranie laptopa, zaś moją główną rozrywką jest czytanie książek (co akurat mi nie przeszkadza). Nadal po nocach marzę o tym by wejść w posiadanie choć jednej, małej torebki od Ted'a Baker'a, a Calvin Klein nie jest moją drugą skórą (tu nawiązanie do jego hasła reklamowego sprzed lat). Oczywiście kilogramy również same nie odeszły (nawet ich przybyło), a ja nie stałam się duszą towarzystwa, kipiącą pewnością siebie i rozsiewającą urok osobisty gdziekolwiek się pojawię.
Lata temu ciocia powiedziała mi, że samo miejsce zamieszkania nic nie zmieni. Nie będzie niczym magiczne pstryknięcie w palce, które spowoduje, że obudzę się w innej rzeczywistości. Wszystko zależy ode mnie. I tak jest. Choć poznanie mojego męża znacznie bardziej mnie zmieniło niż przeprowadzka do Holandii, to jednak emigracja też mi coś dała. I choć nie jestem taka jak w marzeniach i nie wiodę "światowego" życia to w ogólnym rozrachunku jestem szczęśliwa i dobrze mi tu gdzie jestem.
Komentarze
Prześlij komentarz