Boże Narodzenie na emigracji

Każdy z nas przez cały rok z niecierpliwością czeka na Święta. Chcemy poczuć magię, usłyszeć w radiu piosenki z dzwoneczkami w tle, śpiewać kolędy, obdarowywać się prezentami, słyszeć skrzypiący śnieg pod butami i podziwiać ubrane choinki. A święta, jak co roku szybko przyszły i jeszcze szybciej minęły.


Nie jest to łatwy czas dla emigrantów, zwłaszcza tych, którzy nie mogą wrócić do Polski by świętować z najbliższymi. Wszystko jest nie tak, przeszkadzają najdrobniejsze szczegóły i niedociągnięcia, a pomimo najszczerszych chęci i największych wysiłków i tak ciężko poczuć atmosferę Świąt. Chyba, że tylko ja mam z tym problem.

Zeszłe Święta spędziliśmy na domku agencyjnym. Wraz z chłopakami, z którymi wtedy mieszkaliśmy planowaliśmy Wigilię. Stworzyliśmy menu, podzieliliśmy zadania, zrobiliśmy zakupy i miało być prawie jak w domu. Miało być, ale nie było. Do 15.00 pracowaliśmy, dwie godziny spędziliśmy w autobusie w drodze z pracy, więc gdy wróciliśmy mieliśmy ręce pełne roboty, a w tym czasie część naszych współlokatorów wraz z połową mieszkańców naszego kempingu imprezowało w najlepsze. I nie mam tu na myśli łamania się opłatkiem i śpiewania kolęd. W użyciu był najróżniejszy alkohol i inne specyfiki. A my, zmęczeni po pracy, rozczarowani postawą tych, którzy mieli wolne, bez śniegu za oknem, z dala od domu i rodziny, bez choinki ani żadnych innych ozdób, które wprowadzałyby świąteczny nastrój, zrezygnowani i przybici otaczającą nas rzeczywistością wypełniliśmy swój zakres obowiązków na ten dzień. Zrobiliśmy uszka i ugotowaliśmy barszcz z torebki. Jako jedyni stanęliśmy na wysokości zadania i wywiązaliśmy się z przydzielonych nam zadań. Wraz z dwójką kolegów, zasiedliśmy do stołu i maksymalnie po 10 minutach było po kolacji Wigilijnej i każdy z nas rozszedł się do swoich pokojów.


Właśnie wtedy podjęliśmy decyzję, że nigdy więcej nie pozwolimy na to by mieć tak beznadziejne Święta. Owszem, życie układa się różnie, ale trzeba się starać. 

Dlatego właśnie choinka była dla nas tak ważna. Ozdoby kupowaliśmy od listopada. Z mocnym postanowieniem, że nie chcemy żadnego plastiku i wszystkie bombki mają być szklane. Każdą wolną chwilę poświęcaliśmy na chodzenie po sklepach i szukanie inspiracji, a jednocześnie kupowanie i planowanie dekoracji świątecznych. I udało się. Żywa choinka w doniczce stanęła w naszym salonie. Jest piękna. W oknach zamieszkał Mikołaj z całym pociągiem prezentów oraz zimowa wioska (na pewno wyrwana z wysokich szczytów Alp szwajcarskich), która zaczyna świecić po zmroku. Drzwi naszego domu zdobi wieniec. Początkowo bałam się, że to lekka przesada, że będzie kiczowato, ale jest dobrze, a prawdę mówiąc czuję niedosyt. Choć w Polsce nigdy, aż tak nie dbaliśmy o wystrój domu, o to by było na czym oko powiesić, skupiając się raczej na sprawach duchowych i na tym by ze sobą być; tak będąc w Holandii, rekompensując sobie brak bliskości rodziny nagle gipsowy Mikołaj zaczął mieć znaczenie. Mikołaj i wszystko inne. 

W tym roku na Święta przyjechała do nas  mama M, więc i tak było dobrze, było bardziej rodzinnie i świątecznie. Już nie było tylko barszczu z torebki i uszek, ale nasze meniu się poszerzyło. Było łamanie się opłatkiem i życzenia, były prezenty, śpiewanie kolęd, wspólne wyprawy do kościoła, godzinne rozmowy, picie hektolitrów herbaty i zjadanie ciast i ciasteczek. Były również wycieczki i wygłupy na placu zabaw. Było normalnie. Było tak jak być powinno, tylko w węższym gronie. Bo niestety prawdą jest, że docenia się to czego się nie ma.


Latami narzekałam i psioczyłam na godzinne stanie w kuchni i pichcenie na Wigilię, na to, że gdy przychodzą Święta to wraz z mamusią po zrobieniu wszystkiego mamy dość i najchętniej położyłybyśmy się w łóżku i już z niego nie wyszły. Teraz brakuje mi tego wszystkiego. Absurdalnym pomysłem wydaje mi się zamówienie wszystkiego w cukierni czy w firmie cateringowej, a na wspomnienie tego, jak ochoczo głosiłam postulaty by się odciążyć w ten sposób, dostaję gęsiej skórki. Nigdy! Bo właśnie cały urok tego wszystkiego jest w tym by do 24.00 obierać warzywa ugotowane na sałatkę jarzynową, by po całym męczącym dniu kładąc się spać, czuć w powietrzu zapach sernika, by wstać o 5.00 rano i kroić te warzywa, by słuchać po raz milionowy Last Christmas w radiu i błagać o to by puścili wreszcie Mistletoe and wine Cliff'a Richard'a. By we dwie siedzieć w tej naszej ciasnej kuchni i delektować się tym byciem, byciem razem. Właśnie o to chodzi w Święta i dlatego na emigracji jest tak ciężko. Z dala od domu nie można zaspokoić podstawowej i jedynej potrzeby w czasie Świąt - potrzeby bycia razem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kupujemy skuter

Witamy w Turnhout

Ammerzoden