Atak zimy

W poniedziałek miałam zacząć nową pracę. Miałam, ale nie zaczęłam, bo po naszej niedzielnej przygodzie okazało się, że skuter nie wystarczy, a ja pomimo bycia Polką nie jestem tak stuknięta i zahartowana jak Holendrzy; a moje przyzwyczajenie do zimy i zimna, po roku mieszkania poza krajem nad Wisłą ewidentnie zmalało.


W niedzielny poranek postanowiliśmy, że przejedziemy choć raz moją trasę do pracy. Miałam poznać zarówno drogę, jak i przekonać się gdzie jest moje nowe miejsce zatrudnienia. M wsiadł na rower, ja na skuter i ciepło ubrani, uzbrojeni w nawigację ruszyliśmy. 15 km w jedną stronę to znowu nie jest tak daleko. Przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. W momencie, gdy wyjeżdżaliśmy z nieba padał kapuśniaczek. Jednak w czasie drogi drobny deszcz zamienił się w śnieg. Powoli krajobraz wokół nas z zielono-burego zamieniał się w biały. Było nam coraz zimniej, ale parliśmy do przodu. Specjalna torba dzięki, której nawigację można przyczepić do kierownicy roweru czy skutera, od środka pokryła się parą, urządzenie się gubiło albo traciło połączenie z GPSem i przestawało pokazywać trasę, więc co jakiś czas musieliśmy się zatrzymywać. Śnieg padał coraz bardziej. Osadzał się na okularach tak, że nic nie widziałam. Musiałam je zdjąć i schować by móc kontynuować podróż. Jednak nie był to dobry pomysł, gdyż jadąc z prędkością 25 km/h śnieg tak zacinał, iż nie byłam w stanie otworzyć oczu. W połowie drogi byliśmy już tak zmarznięci, że z bólu myśleliśmy, iż wyrwiemy sobie wszystkie paznokcie. Wściekli na siebie samych i na siebie nawzajem nie poddaliśmy się tylko jechaliśmy dalej pod wskazany adres. Gdy dotarliśmy na miejsce cała ziemia pokryta była grubą warstwą śniegu, a ten nie przestawał sypać.


Postanowiliśmy, że w drodze powrotnej wstąpimy do sklepu budowlanego żeby się nieco ogrzać i odpocząć. Pomimo, iż sklep znajdował się po drodze, dotarcie do niego nie było łatwe. Śnieg sypał coraz mocniej, skuter ślizgał się i zarzucało nim na boki, a my byliśmy coraz bardziej wyczerpani. Te trzy kilometry pokonałam praktycznie nie otwierając oczu, z których z powodu zimna i bólu łzy same mi ciekły. Market do którego przyjechaliśmy okazał się zamknięty. Otwierali go za prawie półtorej godziny. Na szczęście konkurencja nie śpi! Pochodziliśmy po sklepie, z lekka odtajaliśmy, kupiliśmy specjalne, odblaskowe ubranie przeciwdeszczowe oraz płyn naprawczy do dziurawych opon i tak uzbrojeni wróciliśmy do naszych pojazdów. Na siedzeniach leżało dobre 5 cm śniegu. Strzepaliśmy go, z grubsza otrzepaliśmy całe pojazdy i bardzo powoli ruszyliśmy. Nie przejechaliśmy nawet kilometra gdy zaliczyłam pierwszy upadek. Na szczęście ani mnie ani skuterowi nic się nie stało. Było już tak ślisko, iż praktycznie nie byłam w stanie jechać na skuterze, który tańczył po całej ścieżce rowerowej, a M prorokował, że nim dotrzemy do domu zaliczę jeszcze pięć upadków. Bardzo powoli, praktycznie już na pamięć jechaliśmy w stronę domu, co jakiś czas zatrzymując się by nieco odpocząć. Problem pojawił się, gdy dotarliśmy do fragmentu trasy prowadzącej przez pola i z rzadka pojawiające się domy. Jadąc do Tilburga wszystko wokół było zielone, teraz wszędzie biało, a na dodatek nawigacja przestała współpracować. Stanęliśmy by sprawdzić gdzie jesteśmy. Byliśmy tak zmęczeni, iż nawet złość nam przeszła. Śmialiśmy się z siebie, własnej głupoty i tego, iż koniecznie musimy zrobić sobie zdjęcie pamiątkowe po tym jak dotrzemy do domu. Przynajmniej będzie co wnukom opowiadać, a i wiemy już, że sporty ekstremalne są nie dla nas. Okazało się, że pomyliliśmy ulice i nadłożyliśmy 2,5 km. Będąc już na właściwej drodze, nagle lewa noga ześlizgnęła mi się z ośnieżonego skutera i uderzyła w błotnik, którego fragment odpadł. Zebraliśmy części plastiku i wrzuciliśmy do koszyka w rowerze. Po tym zdarzeniu ja już nie byłam w stanie jechać na skuterze. Było za ślisko bym mogła utrzymać równowagę. M był tak zmarznięty i tak się trząsł z zimna, że na 3 kilometry przed domem wymieniliśmy się - on wziął skuter, ja rower. Kazałam mu jechać do domu i nie oglądać się na mnie. M zniknął mi na horyzoncie, a ja powoli prowadziłam rower w kierunku domu. Gdy dotarłam na miejsce była 12.30. M siedział już przebrany, robił herbatę i trząsł się jak galareta. Przebrałam się, wypiłam pierwszą w życiu herbatę z prądem i wlazłam pod kołdrę. M dość szybko doszedł do siebie. Natomiast ja, jeszcze o 20.00, po regeneracyjnym śnie pod dwoma kołdrami, po dwóch ogromnych herbatach z wkładką nadal trzęsłam się z zimna.


Wszystko co mieliśmy na sobie było przemoczone i dosłownie kapała z tego woda. Wieczorem wrzuciłam całe ubranie do pralki. Największym rozczarowaniem były dla mnie profesjonalne rękawiczki na skuter, które miały być wodoodporne i nie przepuszczać zimna nawet do -30 stopni, tymczasem nie dały rady. Przemokły, a w temperaturze 0 stopni zmarzłam w nich tak, iż jeszcze następnego dnia miałam ochotę rwać paznokcie z palców by wreszcie przestały boleć. Nawet moja narciarska, nieprzemakalna kurtka nie dała rady. Jedynie moje buty dały radę pomimo tego, iż nie do końca są zimowe.

W poniedziałek pogoda nie była lepsza. W takich warunkach zwyczajnie w świecie nie byłam w stanie do pracy dotrzeć, więc jej nie podjęłam. Popołudniu znalazłam informację o tym, że w Holandii ogłoszono czerwony (najwyższy) alert pogodowy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kupujemy skuter

Witamy w Turnhout

Ammerzoden